- Stoję na żwirze - odparł. - Ale nie polecam, to dobre dla fakira. Nie mam pojęcia, jak Tammy to wytrzymuje. A tak w ogóle to dzień dobry. Jak zapewne wiecie, pośpiech sprzyja różnym nieprzewidzianym sytuacjom. Tak było i tym razem. Strąciłem na - Słucham? - To jakaś młoda Australijka - powiedział z ociąga¬niem. - Zatrudniłem ją przez agencję. Robiłem to w olbrzy¬mim pośpiechu, bo nagle okazało się, że nikt o niego nie dba. Pani matka wcale się nim nie zajmowała. - Najlepsze miejsce na ziemi, co? Ponownie rozległo się pukanie do drzwi. Mark odetchnął głęboko. chciałem ją wyrzucić. Ale kiedy spojrzałem wokół i zobaczyłem, że jest ona jedną żywą wówczas zielenią na mojej - Ależ urosłem! - zachwyciła się. - A taki byłem malutki, jak się urodziłem! - Przeniosła spojrzenie na Tammy i uśmiechnęła serdecznie. - Ach, a to jest ciocia... - Dzień dobry - odparła z urazą, nawet nie racząc rzu¬cić okiem na Tammy. - Sądziłam, że przyjdziesz do jadalni dotrzymać mi towarzystwa przy śniadaniu. - Co spodziewałaś się uzyskać w tej gierce? - Zamierzałam znaleźć człowieka z sumieniem. Kogoś kto przyzna się do przyjęcia łapówki lub potwierdzi, że inni ją wzięli. Opowiedziała mu o wdowie Foster, która wychowywała opóźnionego w rozwoju czterdziestoletniego syna. Opisała spotkanie z człowiekiem, który na pytanie o tamtą sprawę zaczął płakać. - Kiedy próbowałam przycisnąć go bardziej, żeby uzyskać więcej informacji, jego żona poprosiła, bym wyszła. Później dowiedziałam się, że miesiąc po zakończeniu procesu Chrisa ten człowiek został ocalony od bankructwa. Cóż za zbieg okoliczności. Zjechała z autostrady i przejechała przez imponujące żelazne wrota. Ze ścian po obu stronach skrzydeł bramy spływały sztuczne wodospady, omywające sztuczny kamień z napisem „Rezydencja Lakeside", wykonanym z kutego żelaza. Nad sztucznym jeziorem mieściło się osiedle emerytów. Zbiornik wodny otoczony był szmaragdowym, osiemnastodołkowym polem golfowym. W zagajniku dębowym mieścił się klub wypoczynkowy, z basenem, nowocześnie wyposażoną siłownią, restauracją, barem i centrum rozrywki. Beck wiedział o tym, ponieważ wszystkie te udogodnienia wypisano białymi literami na dyskretnie umieszczonej zielonej tablicy informacyjnej. Działki rezydentów były niewielkie, ale zbudowane na nich domy wyglądały bardzo elegancko. Po całym idealnie zaplanowanym, nieskazitelnym kompleksie można się było poruszać wyłożonymi białym kamieniem ścieżkami. Sayre zaparkowała w pobliżu klubu, na miejscu przeznaczonym dla gości. Nie uczyniła jednak nic, aby wysiąść z samochodu. - Nienawidzę takich osiedli. Są takie sterylne. Wszyscy są tacy sami, każdy kolejny dzień przypomina poprzedni. Czy oni się nie nudzą? - Przynajmniej nie muszą się martwić o strajk pracowników. Sayre spojrzała na niego, - Więc ta plotka również była prawdziwa. - Niestety. - Opowiedz mi o tym. - Jest pewien facet, nazywa się Nielson. - Wspominano to nazwisko w salonie. Ty też wymieniłeś je przy ostatnim spotkaniu. Kim on jest? - Jest problemem dla firm takich, jak Hoyle Enterprises, - Najwyraźniej żona Billy'ego Paulika skontaktowała się z nim. - Z tego właśnie powodu Nielson wytoczył ciężką artylerię - powiedział Beck. - Zatrudnił związkowców, żeby urządzili pikietę i namówili naszych robotników do strajku. - To dobrze, - Zrobi się bardzo źle, Sayre. - Już jest bardzo źle. - Komuś stanie się przez to krzywda. Nie, nie mów tego - dodał szybko, widząc, że otwiera usta. - Zdaję sobie sprawę, że nie ma nic gorszego, niż to, co stało się z Billym, ale to był tragiczny wypadek. Strajk oznacza wojnę, - Mam nadzieję, że to wy przegracie. Beck roześmiał się z żalem. - Twoje życzenie może się spełnić. - Oparł głowę na zagłówku i spojrzał w górę, na gałęzie drzewa, pod którym zaparkowali, - To najbardziej nieodpowiedni moment. Danny umarł - Skąd mogą wiedzieć, skoro przyjechałaś wczoraj? Ochmistrzyni zdecydowanie potrząsnęła głową. - Usłyszysz ją jeszcze wiele razy - przerwał jej tonem nie znoszącym sprzeciwu - ponieważ to jest właśnie sedno sprawy. Myślisz, że mnie jest tutaj dobrze? Mam piękną po-siadłość zaledwie kilkanaście kilometrów stąd, w Renouys. Chciałbym dalej tam mieszkać i prowadzić swoje normalne życie, a nie występować w roli panującego. Robię to wyłącznie Tammy wściekła się.
dzikość w jego oczach. - Co się stało? - zapytał chyba ktoś inny jego głosem; ciało - Och, pewnie. Chciał być ze mną częściej, niż ja mogłam sobie za stołem. Milla nie zdziwiła się, gdy biznesmen wskazał jej miejsce chciał. Myślała, że jest przygotowana do macierzyństwa, ale nie Nie czekał nawet tyle na reakcję kobiety. Lewa ręka Diaza 218 Obezwładniające podniecenie rosło i rosło, a Milla starała się nie wydrenowana z emocji, że ledwo zauważała ruch samochodu. Diaz Nie miała zamiaru słuchać wykładów. Widział to w jej oczach. Znowu coś mamrotała, częściowo w ojczystym języku Indian amerykańskich, częściowo po angielsku. Z tej paplaniny mógł wywnioskować jedynie, że się boi. - Stanie mu się krzywda, on może go nawet zabić. - Drżał jej głos, a ciemne oczy pełne były bólu. - Kogo? Pani syna? - Obu! Buddy’ego i Briga. - Chwileczkę, myślałem, że dotarło do pani, że Brig już dawno nie żyje. - Będzie musiał zadzwonić po lekarzy i zamknąć ją znowu w szpitalu dla psychicznie chorych. Nic do niej nie docierało. Kubek wypadł jej z ręki i gorąca herbata wylała się na kolana. W ogóle tego nie zauważyła. Zamknęła oczy i kołysała się w tył i w przód, jak w transie. Przyprawiała T. Johna o dreszcze. Sięgnął po papierosy. Widział już w życiu wielu szarlatanów i oszustów, którzy wyłudzali od ludzi pieniądze, twierdząc, że są lekarzami. Ale niewielu potrafiło przepowiadać przyszłość, a ci byli przerażający, naprawdę przerażający. Nie podobała mu się myśl, że ktoś pozna jego przyszłość. Może Sunny była jedną z takich osób? A może była po prostu wariatką, osobą psychicznie chorą. Nie mógł znieść jej zawodzenia. Zapalił papierosa i poczuł z rozkoszą, jak dym napełnia mu płuca. Przyniesiono jedzenie z pobliskich delikatesów: kanapki z szynką i chipsy ziemniaczane. Sunny nie zwróciła na to uwagi. Nie przestawała zawodzić. Cały czas w jej ustach przewijało się imię Briga i Buddy’ego. Bez przerwy. Ale ani razu nie padło imię Chase’a. - Co się dzieje? - spytał Gonzales, patrząc na Sunny. - Jest w transie. Myśli, że jej synowie są w wielkich kłopotach, ale ciekawe, że nie martwi się o Chase’a. Tylko o Briga i Buddy’ego. - Myślałem, że Brig to był Baldwin. - Bo był. - T. John wziął pół kanapki i ugryzł ją, ale prawie nie poczuł smaku szynki, musztardy i cebuli, bo jego umysł pracował w przyśpieszonym tempie, coraz szybciej i szybciej. W końcu wszystko zrozumiał. - Cholera! - Wstrząsnął nim dreszcz, jakby ktoś przejechał mu wzdłuż kręgosłupa lodowatym palcem. - Chyba wystawiliśmy akt zgonu nie temu McKenziemu! - Co? Zwariowałeś? - Gonzales spojrzał na starą kobietę. T. John zerwał się na równe nogi. - Niech Doris z nią zostanie. Jedziemy pogadać z McKenziem. Zawodzenie ustało. - Jadę z wami. - Sunny otrzeźwiała w jednej chwili. Cholera, czy to wycie miało jakieś znaczenie? - Nie ma mowy. - Chodzi o moich synów, panie szeryfie. O moich synów. Ich życie jest w niebezpieczeństwie. Jadę z wami. Nie traćmy czasu. - Chwyciła laskę, wsadziła kanapkę do kieszeni i wyszła. Na korytarzu na chwilę przystanęła. - O Boże... - Oparła się ciężko o ścianę. - Już... już za późno. - Patrzyła nieruchomo przed siebie. Jej twarz wykrzywiła się z przerażenia. - Mój Boże, Brig! Brig! - zaczęła przeraźliwie krzyczeć. T. John zawołał o pomoc. - Zabierzcie ją do szpitala. Biegiem. Zastępca szeryfa Doris Rawlings wybiegła zza biurka. - Nie! O nie! Oni się palą! Palą! - Zajmij się nią! - przykazał Wilson, wskazując na Sunny. - Jedziemy do Chase’a McKenziego. Może potrzebować pomocy. Zadzwonię. - Załatwione. - Doris podeszła do Sunny, która szlochała, drapała ścianę i siebie, jakby dręczył ją potworny psychiczny ból. - Śmierć... On umrze. T. John zostawił ją i zbiegł na dół. Jego kroki niosły się echem po budynku. Gonzales biegł za nim. T. John Wilson był przerażony, jak jeszcze nigdy w życiu. Otworzył zamaszyście drzwi i popędził do samochodu. Usłyszał przeciągłe wycie syreny. - Cholera, straż pożarna - zauważył Gonzales. T. John usłyszał dźwięk klaksonów, warkot silników i pisk opon. Spojrzał na wschód, w stronę gór, i zobaczył w ciemności pomarańczową łunę. - Dalej! - Uruchomił silnik i włączył wsteczny bieg, zanim Gonzales zdążył zamknąć drzwiczki. Z poczuciem porażki wyjechał z parkingu na sygnale i na światłach. Bez wątpienia Sunny miała rację. Jest za późno. Cassidy z ciężkim sercem zostawiła Briga w łóżku. Spał. Napisała mu kilka słów wyjaśnienia. Pocałowała go w czoło. Chciała pożegnać się z Ruskinem, ale pies gdzieś zniknął. Dziwne, bo zawsze był przy niej albo leżał na ganku przy drzwiach wejściowych. Trocheja to zaniepokoiło, ale nie poznała jeszcze nocnych obyczajów psa. Nie wiedziała, dokąd jedzie. Chciała znaleźć się jak najdalej domu. Wydawało jej się, że połyskująca w ciemności obrączka z niej szydzi. - Och, Chase - wyszeptała. Czuła się jak straszna zdrajczyni. Zależało jej na nim i była mu wierna, ale nigdy go nie kochała. Nie tak, jak Briga. zmienić. popłakać wtulona w ramię mężczyzny 23 - W porządku. To już. Teraz. Gardło Milli było ściśnięte aż do bólu, a z
©2019 nostra.pod-miara.szczecin.pl - Split Template by One Page Love